Anthony Joseph, Afrykańskie korzenie UFO | Miłosz Festiwal

Tłumaczenie: Teresa Tyszowiecka BlasK!
Wydawnictwo: Korporacja Ha!art
Premiera: 6 lipca 2020 r.

Dzięki tłumaczeniom Teresy Tyszowieckiej BlasK! poznamy wiersze i prozę poetycką Anthony’ego Josepha, które ukażą się w książce „Afrykańskie korzenie UFO” wydanej przez Korporację Ha!art. „Lektura tego tomu to podróż niesamowita” – mówi redaktor prowadząca Aleksandra Małecka. „Grozi eksplozją głowy od olśnień językowo-ikonograficzno-kulturowych z pogranicza astrologii, mitologii, fantastyki, folkloru i magii ludowej, muzyki i biologii. A równocześnie obok nowatorstwa formalno-tematycznego oszałamia warstwa brzmieniowa i wizualno-wyobrażeniowa”. Joseph jest autorem czterech zbiorów poetyckich i trzech powieści. Jego pasją jest również muzyka – wydał siedem dobrze przyjętych albumów. Wykłada literaturę, teorię krytyki i kreatywne pisanie na De Montfort University.

***

(fragment 1)

KUNU SUPIA
Kopmulacieodpokolanwmuleszuflujbamboszambo!

Jego głos brumił hardo. No to. Wskoczyłem w biały muślinowy skafander, obciągnąłem rękawy, zaciągnąłem drążki, trzasnąłem włosy Syriuszowym woskiem i gaz do dechy po orbicie antymatyczną Congo Pump do Toucan Bay, gdzie czekał Cain z kontrabandą: 6 gramów suszu Ceboletty. Kiedy Cain rolował spliffa wielkiego jak Mozambik owinięty w placek roti, otwarłem na oścież mózg na przewiew z nosogardzieli, a byłem maksymalnie podjarany, śliniłem się na myśl, że wieczorem w Houdinim zjawi się sam Joe Sam. Pognałem więc nabrzeżem, gdzie fetor flądrzych flaków z furią fundował fangę, frunąłem na balangę wkleić się w falangę, co odpokolanwmuleszuflowałaszambobambo!

Nagi wyspiarski funk polirytmicznie trykał się na styk, mlaskając i pląsając jak Masaje. Hop hop, doo-wop, be-bop i łup-cup! Subakwantowa ścieżka basu tłoczy riddim, więc cny plebejski funk zwija się jak szlauch na dnie studni. Dudni reverb w sercu tancbudy. Czerń z werwą bryka w podskokach…

ŁOU-JEE!

Ów Saturnaliów luz i groove asfaltom szedł do głów. Na brylantynie łapiąc ślizg, rozczochrywali sobie fryzz. Ten sound miał taki soul i swing, że jak huragan zrywał dywan ciał, ciął jak konopny bicz jab jab, dawał w kość jak łopata grabarza. To był ten sam czadownie emotywny funk punkowej trąbki Buddy’ego Boldena, harmolodyczne nawijki na brzegach Pontchartrain, puls kontrabasu w czasoprzestrzeni, gdzie mityczni Afronauci orbitują uczepieni saksofonów. Soundsystem dawał tak, że dachy zerwał z chat baptystów, a ich psalmy poprzestrajał na mantry pisane patykiem na wodzie.

Z góry, znad połyskliwej balustrady z tekowego drewna, cała w sepiach – jak afrodyzjak jej spiętrzone afro – orient w oczach, indyjski róż we krwi, krwistoczarne usta skradły botoks zawistnemu lustereczku. Madame Sweetbum spogląda w dół i siada na zad. Ćmiąc zacny skunk w oschłym świetle ultrafioletu, analizuje oliniowanie winyli z tytanowych kopert. Chlasta raz-raz antycznym afrolypso, 45 oldskulowych obrotów zrywa kapcie z nóg. Radiogram Sweetbum bucha jak parowar. Madame wyżyma czarnych w wybielince! Hi-hatem jak w ukropie kopie dupy brass-trzask, swinguj-ulizany-murzynku, mętne typki, elita cyberalfonsów w fedorach z minimalnym rondem, pizdryki w trzewikach z wężowej skórki z obrzynem za pazuchą kremplinowych gangów. Bujne Supianki jak boa gibią się pod przekrwionym wzrokiem bulwiastoczołych bambusów w obuwiu erekcyjnym, którzy smalą cholewki przy barze.

Tymczasem Mokotux Charlie tarabanił się po schodach na górę z megafonem, mopem i segregatorem. Stary wyga rządził Houdinim z twarzą pokerzysty. Fizys barwy melasy, jak z grubsza ociosana maska, brązowy garniak do figury, owadobójcze obcasy, za uchem biała brzytwa, raczej nie do wycinania nagniotków, do tego głos jak z przerdzewiałej rury. Szczerzył się jak wszyscy starzy sutenerzy, odsłaniając dziesiątkę pieńków zżółkłych od lat pięćdziesięciu pięciu trynidadzkiego pieprzu, żucia nushu, ćmienia cygar domowej roboty. Stary zarządzał też spartańską érotique noire na pięterku, gdzie z numerów zalatywało zwietrzałą pipą, pod łóżkami walały się ręczniki krochmalone nasieniem, w oknach butwiały ociężałe zasłony, a dziewczęta sumę swojej i twojej wagi kasowały w funtach.

Mrucząc pod nosem, Charlie wygarniał ejakulat z budek teledildonicznych, przemywał swoje dziwki parafiną. Dziwki prima, rodowodowe, z kroplą krwi antycznej ïerè; bezwstydne kurwiszony na świńskich kopytkach, cycate elektroluksy o zwodniczym profilu, pramamuśki przy kości, których biodra przestrajały sprężyny łóżek na rdzenne b-moll kolonialnych burdeli. Były też różne Yvette, Rose, Daphne, bądź Gemmy – element napływowy Kunu Supii z zadupi dryfujących wysp – te pozwalały ci polizać nawet bliznę po mastektomii.

Ale dziś pełnoletnie czarnuchy siedziały z kielichami w ręku, patrząc przez bimber w stronę drzwi, w których miał stanąć sam Joe Sam.

Kładziono krzyżyk na Joe. Obstalowano brandy, krakersy i ser.

Joe Sam wyparował bez śladu na dziewięćdziesiąt dziewięć i pół dnia. Gadano, że na pustyni Go-bij łowi wielgachne stawonogi, że orientując się gwiazdą polarną, kursuje z genetyczną kontrabandą – wróci z suchym chrustem dredów na głowie, taszcząc pełen kalabasz bituminu Mandinków. Ledwie kapsuła Joe draśnie ziemię, a już Kunu, łypiąc białkami, wyroją się z lasów mangrowe, a skrytobójcy zaczną polerować broń, bo kto jak kto, ale

Joe nie da sobie w kaszę dać!

***

(fragment 2)

BUDDA

cztery flagi łopocą nad chatą mojego taty.
nigdy nie puścił farby, co znaczą ich barwy.
wspominał tylko, że był w chinach,
gdzie zwiedzał buddę na tronie lotosowym.
wycieczki się gapiły zadzierając głowy,
a budda
wyjął zza pasa cybucha,
zakurzył
i każdemu dał ściągnąć pół bucha.
„cała naprzód”, zawołał,
i albert musiał pójść przed siebie
pomiędzy dwóch strażników dzierżących
dwa miecze
i klęknąć,
bo budda mu przez głowę paciorków nawkładał:
„pasują ci jak ulał, nikomu ich nie dawaj”.
mój tato powiada,
że w duchowych światach
wszystko żyje. sam zresztą rozeznaje się w drzew mowie,
a znów raz spotkał jumbie z kadeusjuszem na głowie.
trafił na plażę w gwinei,
dwóch czarnych wyszło z wody:
„patrzajcie go, jest goły!”.
zara pod ręce go wzięli,
żeby obmyć w kipieli.
potem dali mu szatę,
pół na pół brąz ze złotem.
„albercie,
niech
to sekretne zaklęcie
będzie twoim puklerzem
i orężem”.
i mu szepcą do ucha
mantryczną sylabę,
a jeden bierze sztylet
i dźga w pępek tatę,
ale ostrze się tępi,
bo przez szatę
nie przeńdzie.
mówi tatko:
„czasem po dwóch browarach
zaplątuję nogi,
a kiedy oczy otwieram,
jestem nigdzieś w etiopii”.
i rozpina kołnierzyk,
żebym dojrzał naszyjnik,
wstaje,
wciska kapelusz na bakier,
dopija zimną kawę,
miał się obmyć w górskiej siklawie,
ale odpływa
twarzą w poduszkę
na swoim kawalerskim łóżku
w siatkowym podkoszulku
w gatkach, skarpetkach w kratkę,
tuląc flaszencję rumu
z przemytu/bez narzutu

a morze……… się sroży………… na widnokręgu

Organizatorzy:

Dofinansowanie

Wpisz szukaną frazę: