Ty. tu.
Mówi mi: wyjdź, gdzie robi się ciemniej. Liście są miękkie, jesteś fragmentem. Mówi: to nieźle, gdy coś rozmięknie, zleje się, zwiędnie. I tak jest największe. Mów do mnie częściej niech czas ugrzęźnie w błocie i mroku, w ścianach wąwozów, w wodzie potoku, w tym chropowatym, który masz w środku. I mówi: weź mnie w najwyższe miejsce, pośród gałęzi jestem bezpieczna. Niech cię obejdzie. Niech cię obejmie. Rozpuść napięte a nowym dniem cię grzeją promienie. Ziemia mówi: dzięki że jesteś. Weź co zechcesz, daje ci powietrze. Mówi: weź wdech, to w tobie jest ogień. Rozgrzej się nim i płyń przez zieleń, jak jeleń na skraju łąki szelest traw. Dzisiaj znika jak ryś w cieniu krzewów jeżyn za kępą paproci drży zarys głów dwóch, czterech bosych stóp, łuk ciała, które żarzy się jak kurz dróg, ruch much ponad wód płycizną, ruch co unosi mgłę spod gór.
Nie ma szczytu gdy właściwie ciągle idziesz granią, tylko czasem gdy popatrzę obok widzę przepaść, z której się nie uda odbić. Patrz przed siebie. Patrz pod nogi.